Przy drodze jaką jeździmy do Warszawy, w Majdanie, leży skład sprowadzanych z Indii mebli, domowych sprzętów, ozdób i ubrań, pogańskich i chrześcijańskich dewocjonaliów. Wizyta w nim była dla mnie ciekawa, zapewne dlatego, że czytam właśnie pamiętniki religioznawcy i miłośnika Indii - prawosławnego Rumuna Mircei Eliadego, i dzięki temu jestem nastrojony na odbiór na falach piękna tej ostatniej żywej jeszcze starożytnej cywilizacji.
Ten skład to nie muzeum, w którym skatalogowane i zamknięte w gablotach i szafach rzeczy zostały zredukowane do rangi przedmiotów przeszłości. Przeciwnie, są na wyciągnięcie ręki, proszą - "kup nas i zabierz do siebie", żyją.
Nie jest to skład nowoczesnych mebli i dekorów, i choć jego przedmioty są różnej klasy rękodziełem to i tak swym sznytem deklasują bezduszne produkty przemysłowej konkurencji.
To jest inny świat, naładowany obcą duchowością, egzotycznym pięknem, przygodą jaką - poza strefą nihilizmu - jest istnienie.
Przedstawiamy fragmenty "Mojego życia" Mircei Eliadego i kilka przebitek ze składu w Majdanie.
Andrzej Dobrowolski
.
/.../
4 listopada 1952
Parę dni temu przeczytałem w gazecie, że ktoś zwrócił się do niedawno utworzonego w Paryżu "Centrum Informacyjnego" z prośbą o fotografię Atylli. Nie wiem czy to prawda. I oto nagle ogarnia mnie irytacja i ochota zareagowania na pełną rozbawienia ironię okazywaną przez autora artykułu. Dlaczego nieznajomość wydarzeń historycznych czy chronologii wydaje nam się czymś tak poważnym? Jest to znak, symptom naszej "epoki"; nie możemy już ignorować Historii, uważamy bowiem, że jesteśmy wyłącznie jej dziełem. Oto źródło całej naszej edukacji szkolnej i pozaszkolnej. W coraz większym stopniu uwzględnia ona Historię i chronologię.
Nasuwa mi to na myśl inne kultury, na przykład hinduską (mówię tu, rzecz jasna, o kulturze tradycyjnej). Tam prawie nikt nie wie w jakim stuleciu (ba, nawet w której z grubsza "epoce") żyły wielkie postacie historyczne. Ta obojętność wobec chronologii jest powszechna i ma głęboki sens filozoficzny. Wychowanie odbywa się na dwóch płaszczyznach, jedynie istotnych w punktu widzenia teoretycznego dla Indii: metafizyki (zorientowanej na wyzwolenie) i tradycji. Młody człowiek uczy się dwóch podstawowych umiejętności: jeśli jego edukacja ukierunkowana jest metafizycznie, studiuje zagadnienia bytu i niebytu, iluzji i wolności, itd. Jeśli pozostaje w świecie, wychowanie objawia mu tradycję, która zresztą również nie ma bzika na punkcie chronologii i historii. Młodzieniec lub dziewczyna uczy się chodzić, witać, jeść, mówić, modlić się itd. Indyjska panienka wie więcej o mężczyźnie, płciowości i małżeństwie niż dziewczyna zachodnia, nawet jeśli ta ostatnia całowała się jako dziesięciolatka, a miłość fizyczną poznała w wieku czternastu albo piętnastu lat. Tradycyjne wychowanie indyjskie objawia sens wszystkich tych gestów i niezliczonych zachowań składających się na życie społeczne i osobiste. W jakiej mierze kobieta wiedząca, kim był Atylla i kiedy żył, góruje nad młodą Hinduską, umiejąca odpowiednio zachować się wobec swej rodziny i wobec obcych, wiedzącą, co znaczy miłość i płciowość, i jak należy spoglądać na niebo, wody, ziemię, jak zrywać kwiat i zwracać się do drzew - i mnóstwo innych rzeczy? Kto tutaj jest lepiej i głębiej poinformowany o bycie czy o mężczyźnie?.../.../
grudzień, 1953
Nie wiem dlaczego, przypomniałem sobie taki drobny szczegół: rok temu T.B. zastaje mnie przy biurku: przed sobą mam tekst sanskrycki. Były to Mulamadhyamakakarika Nagardżuny. Nie mogłem się oprzeć porywowi entuzjazmu i zacząłem mu opowiadać o wielkości, głębi i oryginalności myśli Nagardżuny. Mówiłem między innymi, jak żałuję, że te Fundamenty Ścieżki Środkowej nie zostały jeszcze przetłumaczone i udostępnione filozofom oraz logikom zachodnim (miałem zwłaszcza na myśli Stefana Lupuscu.) Wysłuchawszy mnie i obrzuciwszy wzrokiem jeszcze raz książki na moim biurku, T.B. rzekł: "Nie ma Pan pojęcia, jak Pana podziwiam, że traci Pan czas na takie nudziarstwa! Kogóż może dziś obchodzić, co kiedyś myśleli Hindusi, Chińczycy, Annamici, i inni tacy?".
Nie było sensu wdawać się w dyskusję. W tej samej chwili przypomniałem sobie pewne popołudnie jesienią roku 1945, gdy pracowałem nad Technikami jogi. Przyszedł do mnie Cioran. Zobaczywszy tekst Vijnaptimaitratasiddhi Suan-canga w przekładzie Louis de La Valle Poussina, zaczął go kartkować z emocją. "Jakie miałeś szczęście, żeś w wieku dwudziestu lat zetknął się z myślą indyjską! Jedynie te teksty warto czytać! Co jeszcze mógłbyś czytać dziś, znając juz Hegla, Husserla i Sartre'a ... Czy strawiłbyś Leibniza? Albo >współcześniaka< w rodzaju E. Boutroux? Coś tak nudnego! ..." /.../
18 czerwca 1954
Te rysunki na ścianach grot paleolitycznych - bizony, niedźwiedzie, ranne gazele, przeszywane dzidami czy strzałami. Miała to być magia. Ale w jakim sensie? Nie wywiera ona wpływu na zwierzynę, lecz oddziałuje wprost na łowcę. Porównać to ze sposobem oddziaływania swastyki przebitej sztyletem - za okupacji, w Paryżu. /.../
20 czerwca 1954
W duchowości wschodniej Zachód odnajduje "platonizm" - archetypy, wzorce. /.../
12 listopada 1959
U Johna Nefa poznaję sir Juliana Huxley'a. Rzecz jasna zagadnąłem do o Aldousa [Huxley'a - autora Nowego wspaniałego świata - AD]. Chciałem się dowiedzieć, kiedy i w następstwie jakiego intelektualnego "spotkania" Aldous stał się "mistykiem". "Był nim zawsze" - odpowiada sir Julian. "Nawet w swych pierwszych książkach. Proszę sobie przypomnieć, co mówił o muzyce i poezji."
Dowiaduję się paru ciekawych szczegółów. W wieku siedemnastu lat (o tym zresztą wiedziałem) Aldous przechodził krótki okres ślepoty. Bardzo szybko opanował alfabet dla niewidomych. Nie wydawał się przybity. "Czytanie w ten sposób ma wielką zaletę" - mówił. "Gdy w pokoju jest zimno, można czytać pod kołdrą."
16 listopada 1959
Gill Patrick, wiceprezes sekcji indyjskiej w Fundacji Rockefellera (poznałem go tu, w Chicago, wiosną 1958 roku) informuje mnie, że niedawno w Paryżu odbyło się spotkanie grupy tybetologów (Tucci, Stein, Puech) zorganizowane przez Fundację. Chodziło o to, w jaki sposób wykorzystać lamów i uczonych tybetańskich, którzy uciekli do Indii. Proponowano zatrudnienie ich w rozmaitych ośrodkach europejskich i amerykańskich.
Stało się coś, co nie pozostanie bez wpływu na kulturę w najbliższej przyszłości: pokaźna liczba uczonych tybetańskich schroniła się w Indiach. Stamtąd pójdą dalej. Z czymś podobnym mamy do czynienia po raz pierwszy w dziejach. Można ten fakt porównać do ucieczki uczonych bizantyńskich po upadku Konstantynopola. [proszę porównać to z zapisem z 5 stycznia 1964 - przypis AD] /.../
25 listopada 1959
Dziś wieczór, odbywając swą podróż z kampusu do miasta, z okna pociągu przyglądałem się światłom reflektorów samochodowych na drodze. Tworzyły one ciągłą, lekko falującą, świetlista linię. Wszyscy ci ludzie wracali do domów, to znaczy do miejsc położonych o dwadzieścia czy sto kilometrów od biur w centrum Chicago, gdzie pracowali. W Stanach Zjednoczonych, gdziekolwiek człowiek się ruszy, wszędzie widzi to samo - ludzi śpieszących się do własnych domów albo do pracy. Tysiące, setki tysięcy samochodów, jeden obok drugiego, jeden za drugim.
Sprawa jest poważna, ale nic się nie da zrobić. Jutro, pojutrze to samo stanie się w Europie. (Jakiż smutek opada mnie w Paryżu nocą, gdy wracając do siebie widzę szeregi samochodów parkujących po obu stronach ulicy.) Otóż ten właśnie problem mnie nęka: choć widzę, że człowieka współczesnego dławi, dusi, niszczy "cywilizacja przemysłowa", nie mogę uwierzyć, że czeka go degradacja i uwiąd moralny, aż wreszcie, kompletnie wyjałowiony, zginie. Bezgranicznie ufam w moc twórczą ludzkiego umysłu. Mam wrażenie, że człowiek w każdej sytuacji - kosmicznej czy historycznej - potrafi, jeśli zechce, pozostać istotą wolną i kreatywną.
Ale w jaki sposób ten cud może się urzeczywistnić? Jak człowiek ponownie odkryje sakramentalny wymiar istnienia? W chwili obecnej można powiedzieć tylko tyle: nic z tego, co kiedykolwiek istniało, nie utraciliśmy całkowicie i raz na zawsze; odnajdujemy to z naszych snach i tęsknotach. Nadal przechowują to poeci. Pomijam milczeniem życie religijne, bo autentyczność i głębia przeżycia religijnego u mych współczesnych wydaje mi się jednym z najbardziej zagadkowych problemów. /.../
1 stycznia 1960
Każdy wygnaniec jest Odyseuszem zdążającym do Itaki. Każde rzeczywiste życie odwzorowuje Odyseję. Droga do Itaki to droga do Centrum. O tym wszystkim wiedziałem od dawna. Teraz tylko nieoczekiwanie odkrywam, że każdy wygnaniec otrzymał szansę stania się nowym Odyseuszem (właśnie dlatego, że został skazany przez "bogów", tzn. przez Potęgi decydujące o naszych losach historycznych, ziemskich). Aby jednak to sobie uświadomić, wygnaniec musi umieć przeniknąć utajony sens swych wędrówek, zrozumieć, że stanowią one długi ciąg (zamierzonych przez bogów) prób inicjacyjnych i przeszkód na drodze do domu (do Centrum). Oznacza to, że w codziennych cierpieniach, depresjach, w jałowości upływającego czasu musimy widzieć znaki, ukryte sensy, symbole. Widzieć je i odczytywać, nawet jeśli ich tam nie ma, jeśli jednak je widzimy, możemy skonstruować pewien ład i wyczytać jakieś przesłanie w amorficznym przepływie rzeczy i w monotonnym potoku zdarzeń historycznych.
Poruszyć ten problem w prelekcji na temat mitu (Harvard, w kwietniu). /.../
11 marca1960
Zmartwychwstanie ciał, "odkupienie" materii, wysiłki teologów chrześcijańskich podejmowane gwoli zbliżenia Ducha i Materii - wszystko to w chrystianizmie przygotowuje i zapowiada cywilizację "nowoczesną", "nowoczesne" (od czasów renesansu) zainteresowanie substancją, materią, światem. Z drugiej strony /.../ chrześcijaństwo, prowadząc polemikę z pogaństwem, odsakralizowało Kosmos (z dawien dawna sferę hierofanii i teofanii) i umożliwiło przedmiotowe, naukowe badanie "Natury". Nie można było kwantytatywnie badać substancji zdolnej niespodzianie przedzierzgnąć się w hierofanię.
17 marca 1960
Cóż za paradoks: dla Greków, którzy, jak stwierdziłem wyżej, kochali życie, istnienie wcielone, doskonałą formę, ideałem wiecznego trwania było trwanie czystego intelektu (umysłu, noos). Chrześcijanie, z pozoru asceci i wzgardziciele ciała, podkreślają konieczność zmartwychwstania ciała i nie wyobrażają sobie rajskiej szczęśliwości bez zjednoczenia duszy z ciałem. /.../
Paryż, 6 lipca 1960
Wczoraj u Suzanne Tezenas spotykam Henri Michaux. Mówi mi o ojcu Pio. Był kilka razy na odprawianej przez niego mszy. Nadzwyczajne wrażenie: ojciec Pio rozmawia z Bogiem, dla niego Bóg tu jest. Po trzech dniach wyjechał, w obawie, że się nawróci. "Ja idę zupełnie inną drogą" - powiedział mi. "Jestem artystą. Mam swoje doświadczenia". /.../
20 lipca 1960
Wczoraj wieczorem u Siegfrieda rozmowa na krótko zeszła na sny, widzenia, przeczucia. Rodica Ionesco opowiada, że gdy miała pięć lat, jej rodzina wprowadziła sie do nowego domu. Dziewczynka wdrapuje się na strych i myszkuje na nim po omacku, bo było tam prawie zupełnie ciemno. Dotarłszy do końca strychu widzi nagle przed sobą, wspaniały, skapany w słońcu ogród. Wahała się przez chwilę, ale nie weszła tam. Powracała na ten strych wiele razy, ale nigdy już nie ujrzała ogrodu. Nie rozumie, co to było. Strych kończył się ślepym murem, bez okna.
Siegfried opowiada, że dość często śnią mu się drzwi i progi: otwierają się przed nim jakieś drzwi do nieznanego pokoju, musi przejść przez próg, itd. Przypominam im o symbolice progu, "Przejście na drugą stronę", przełamanie poziomów - przejścia od jednego sposobu istnienia do innego. I opowiadam im o jednym z najbardziej znaczących snów w moim życiu. Było to zimą 1930-31 roku, podczas mego pobytu w Rushikeshu. Śniło mi się, że schodzę na brzeg Gangesu, gdzie czeka dobrze znana mi łódź mająca mnie przeprawić na drugą stronę. Gdy do niej wsiadłem, wydała mi się obca. Ale przyklejona do jej burty jest inna łódź, której zrazu nie spostrzegłem; nie mogłem zorientować się, jaki ma kształt i wymiary. Niemal nieświadomie przechodzą z mojej łodzi do tej drugiej, tajemniczej. I nagle rozumiem, wszystko staje się cudownie jasne i proste. Wszystko - życie, śmierć, sens istnienia. Od tego objawienia jeszcze silniejsze było moje zdumienie: jak to możliwe, że nikt dotychczas na świecie nie zrozumiał czegoś tak niezwykle prostego? Śmierć - to przecież coś tak niezwykle prostego i oczywistego. Chodząc po pokładzie tej łodzi, mówiłem sobie: nie do wiary, że nikt na to jeszcze nie wpadł, przecież to takie oczywiste. I raptem odczucie, że ktoś przesyła mi jakąś wiadomość, i że za wszelka cenę muszę zapamiętać, na czym polega oczywistość i prostota owego stanu po śmierci, abym mógł o tym opowiedzieć ludziom. Obudziłem się na moim kutiarze z ta właśnie myślą: nie zapomnieć tego, co zobaczyłem. Po sekundzie już zapomniałem.
Opowiadam też sen, jaki miałem dziesięć dni po śmierci Nae Ionesco. Widzę, jak wchodzi do mego pokoju, uśmiechnięty. Z dłonią na klamce mówi: "Widzisz, Mircea, ot, cała tajemnica: otwierasz drzwi i przechodzisz na drugą stronę". /.../
23 lipca
Na kolacji Dehonainów z ojcem Bruno, Kempfem, Corbinem, i Gouillardem. Kempf opowiada nam o ostatnich odwiedzinach u Sibeliusa, gdy kompozytor liczył już osiemdziesiąt pięć lat. Jakiś czas przedtem Sibelius widział trzy czaple lecące nad jego domem. "Przyleciały po mnie" - rzekła do żony. Tej nocy umarł.
Natomiast ojciec Bruno wspomina o swych spotkaniach z Jungiem, o kongresie w Avon w 1949 i wielu innych sprawach. Na prośbę Marie- Lousie opowiada raz jeszcze zdarzenie, o jakim mówił ponad dwa lata temu. Jeden z jego przyjaciół umierał w otoczeniu rodziny (dwóch jego synów było lekarzami) i swego lekarza. Zapada w śpiączkę. Lekarz pyta wzrokiem synów, czy może zrobić zastrzyk w serce. Robi zastrzyk, po którym pacjent żyje jeszcze przez tydzień. Ojciec Bruno widywał go codziennie. Był całkiem przytomny, pamięć miał nietkniętą, ale ciągle powtarzał to samo: "Nie wiem, gdzie jestem. Nie czuję się u siebie, w moim świecie, w ogóle na świecie. Poznaję rodzinę i mój pokój, ale nie wiem, gdzie właściwie jestem." /.../
Paryż, 23 września 1960
W popołudniówce czytam relację z międzynarodowej konferencji w Aix-de-Provence na temat "cząstek o wysokich energiach". Fascynuje mnie ta nowa kategoria cząstek atomowych czy, jak pisze sprawozdawca, "bytów fizycznych żyjących jedną dziesięciotysięczną jednej miliardowej miliardowej części sekundy. Chodzi tu o stan momentalnego rezonansu, w jaki wprawiają się nawzajem dwie cząsteczki. Skutkiem tego wzajemnego oddziaływania tworzą one jakby cząstkę złożoną; a każdym razie rezonans ten indukuje stan o charakterystykach podobnych do klasycznych charakterystyk cząstek."
Z jakim zainteresowaniem czytałby te słowa myśliciel indyjski! To wszak najbardziej brzemienny w sensy opis przejściowego charakteru Kosmosu. Te "rezonanse" "żyjące" jakąś tam miliardową miliardowej części sekundy, a jednak mimo wszystko istniejące w owym wprost niewyobrażalnym, niewyobrażalnie małym fragmencie czasu - są dla Hindusa archetypowym wzorcem wszelkiego istnienia w Czasie. /.../
.
28 września 1960
Polityka, "Historia" - jak się dziś powiada - nie interesują mnie, albowiem moim zdaniem wszystkie problemy, roztrząsane obecnie dzień po dniu, zostały już rozwiązane. Nadal, rzecz jasna, istnieją ludzie nie wiedzący czy nie przyjmujący do wiadomości, że problemy wolności, sprawiedliwości społecznej, planowania ekonomicznego itd. są już rozwiązane i że rozwiązania te są nieodwracalne. Jakiż jednak sens miałoby tracenie energii i inteligencji na przekonywanie ich? To tak, jak gdyby ktoś w XVIII wieku walczył o tryumf teorii heliocentrycznej tylko dlatego, że w seminariach niektórzy księża nadal wyznają geocentryzm. /.../
26 grudnia 1961
Dopiero teraz dowiaduję się pewnych szczegółów o dziwnej chorobie Fechnera. Około czterdziestki, po wielu latach niezwykłej aktywności na polu naukowym i publicystycznym , Fechner ślepnie. Przez trzy lata jest niewidomy, słaby niezdolny strawić najmniejszej cząstki pokarmu, spać ani nawet myśleć (nie potrafił zrozumieć czytającej mu głośno żony, więc szybko zrezygnował z takich głośnych lektur); żył tylko jakimś cudem. Wychudł na szkielet. W pewnym momencie jakiejś ich znajomej śni się potrawa z surowego, drobno posiekanego mięsa wymacerowanego w reńskim winie z dodatkiem soku cytrynowego i aromatycznych ziół. Ku zdumieniu wszystkich Fechner zdołał ją strawić. Powoli, krok po kroku, odzyskuje siły. Pewnego pięknego dnia wraca mu wzrok i inteligencja. Przeżył jeszcze około czterdziestu lat i napisał całą półkę książek.
Należałoby oczywiście przeczytać biografię pióra jego bratanka, który mieszkał z nim (i prowadził dziennik!), a zwłaszcza to, co sam Fechner napisał o tej tajemniczej chorobie. Uderzył mnie jej charakter inicjacyjny: ślepota, męki fizyczne, "śmierć duchowa" (niezdolność myślenia), cierpliwość, bezsenność, a wszystko to trwa trzy lata (porównaj inicjacje szamańskie); odzyskując wzrok i świadomość, Fechner stał sie człowiekiem "odmienionym", inną osobowością. Miał odtąd więcej odwagi, wreszcie pisał to, co naprawdę myślał o religii i nieśmiertelności. /.../
25 stycznia 1962
W "Tribune de Geneve" z 6 stycznia korespondencja z Liverpoolu opatrzona tytułem: Czy młoda kobieta została złożona w ofierze bogu Tiki? Dwudziestosiedmioletnią kobietę zabito czternastoma ciosami noża. Policja podejrzewa, że mogła to być ofiara na cześć polinezyjskiego bóstwa płodności Tiki. Kobietę zamordowano dwa dni przed pełnią księżyca. "Pełnia księżyca to czas składania rytualnych ofiar przez wyznawców boga Tiki, którego kult, przeszczepiony przez imigrantów polinezyjskich do wielkiego portu i centrum przemysłowego Lancashire, praktykują pono liczni tamtejsi intelektualiści i profesorowie uniwersytetu. Policja szuka w bibliotece miejskiej wszelkich opracowań o religiach polinezyjskich."
Jeśli informacje te są prawdziwe, to mam jeszcze jeden dowód umacniający mnie w przekonaniu, że historia religii, od paleolitu po gnostycyzm, zawsze dzieje się współcześnie. Żadne zachowanie religijne, nawet najbardziej archaiczne, nigdy nie ulega całkowitemu zapomnieniu. Jakiś głęboki kryzys czy synkretyzm zrodzony pod wpływem rozpaczy może przywrócić aktualność każdemu bóstwu, nawet egzotycznemu czy peryferyjnemu. /.../
5 stycznia 1964
Marks nie chce wyjaśniać świata, chce go zmieniać.
Budda: był antymetafizyczny, nie interesował się początkami czy wyjaśnianiem świata ani źródłami kondycji ludzkiej. Chciał tę kondycje zmieniać - zresztą jak Marks, który przez "zmienianie świata" rozumie radykalną zmianę sytuacji człowieka.
Symbioza buddystów z komunistami we współczesnych Indiach: I jedni, i drudzy występują przeciwko kastom, bramińskiemu rytualizmowi, spekulacjom metafizycznym. Podobnie jak marksizm, buddyzm jest "uniwersalistyczny". /.../
Mircea Eliade. Moje życie
.