Przedstawiamy tekst Macieja Białeckiego z Nowej Gazety Praskiej o procesie degradacji polskich miast, sygnalizujący powszechny charakter tego zjawiska. Budowy spektakularnych gmachów i dróg pozorują zmiany na lepsze, a społeczności miejskie degenerują się tracąc funkcję p r o d u k t y w n o ś c i, której nie stworzy żaden urzędnik, nawet patriota.
Dodam od siebie, że czynnikiem sprawczym tego zjawiska jest także awersja rządów III RP do prywatnej przedsiębiorczości, z którą to awersją radzą sobie wielkie korporacje, ale nie średni i mali przedsiębiorcy polscy.
Ani widu, ani słychu o uproszczeniu podatków - comiesięcznym ryczałcie PIT na wzór szwajcarski.
Andrzej Dobrowolski
Drugi etap reformy
W latach dziewięćdziesiątych niezamierzonym skutkiem tzw. reformy Balcerowicza była degradacja części obszarów wiejskich, zwłaszcza tych, w których głównym pracodawcą były PGR-y. Ich mieszkańcy przegrali w konfrontacji z gospodarką wolnorynkową, a - inaczej niż robotnicy likwidowanych w miastach kombinatów socjalistycznych - nie mieli szans na drugie życie zawodowe.
Dziś przegrywają konfrontację z globalizacją - średnie miasta, oddalone od rozrastających się metropolii na tyle, że nie mogą stać się ich częściami. Polska Akademia Nauk opublikowała niedawno ekspertyzę, z której wynika, że degradacji ulega 122, czyli niemal połowa, z 255 polskich średnich miast (średnie to według PAN miasta mające więcej niż 20 tysięcy mieszkańców, a nie wojewódzkie). W tych 122 miastach mieszka - nadal jeszcze - 5,2 miliona osób.
Degradacja oznacza nie tylko pogorszenie sytuacji społeczno-gospodarczej, ale wręcz utratę funkcji miejskich. Obserwujemy więc spadek liczby mieszkańców, przede wszystkim w wyniku migracji osób młodych i lepiej wykształconych, zanik miejsc pracy, a właściwie większych pracodawców, narastanie patologii, rozpad więzi społecznych i, w końcu, atrofię organizmu miejskiego.
Szczególnie rozpaczliwie wyglądają w tym zestawieniu byłe miasta wojewódzkie. Państwo polskie, przeprowadzając w 1998 r. reformę administracyjną, w wyniku której przestały one być stolicami województw, zapewniało, że zadba o utrzymanie ich poziomu rozwoju społeczno-gospodarczego. Nie zadbało - byłych miast wojewódzkich jest w sumie 31, spośród których aż 20 ma dziś poważne kłopoty.
Degradacja zachodzi w poprzek tradycyjnych podziałów demograficznych Polski według zaborów, Ziem Odzyskanych, ściany wschodniej itd. Najgorzej jest na południu: w pięciu południowych - nie największych przecież - województwach (dolnośląskim, opolskim, śląskim, małopolskim i podkarpackim) znajduje się aż 45 zdegradowanych miast, w których mieszka 2,3 mln osób.
Prawem felietonisty jest szukać związków tej dysproporcji z faktem, iż wśród szesnastu premierów RP tylko dwoje, Jerzy Buzek i Beata Szydło, wywodzi się z województw południowych (dla ścisłości był jeszcze trzeci, Józef Oleksy, który jednak rozpocząwszy studia w stolicy stracił związki z Małopolską). Jak widać, tzw. ekipy rządowe na ogół nie były stamtąd. Degradacja miast, o której mówimy, w niewielkim bowiem stopniu związana jest z jakością władz samorządowych. To państwo powinno bronić słabszych obywateli i słabsze wspólnoty przed skutkami groźnych dla nich procesów społeczno-ekonomicznych. Nasze państwo najwyraźniej nie spełnia takiej roli.
Maciej Białecki